Wahadłowiec Columbia zaczął gubić części już nad wybrzeżem Kalifornii, dobrych kilka minut przed rozpadnięciem się nad Teksasem – ogłosił zespół badający okoliczności katastrofy, potwierdzając to, o czym astronomowie i obserwatorzy nieba mówili od samego początku.

Członek zespołu dochodzeniowego James Hallock, fizyk i szef wydziału bezpieczeństwa lotnictwa w Ministerstwie Transportu USA, powiedział, że części, które oddzieliły się od wahadłowca były prawdopodobnie tak małe, iż nie spadły na Ziemię, lecz spłonęły w atmosferze.

Columbia rozpadła się 1 lutego na wysokości 62 km nad Ziemią, kilkanaście minut przed planowanym lądowaniem w Kennedy Space Center na Florydzie. W katastrofie zginęło siedmioro astronautów. Analiza fotografii i taśm wideo, na których astronomowie i amatorzy utrwalili końcową część lotu wahadłowca, wykazała, że gubił on części już sześć minut przed rozpadnięciem się.

Hallock powiedział, że jeśli któreś z fagmentów wahadłowca dotarły na Ziemię, należałoby ich szukać na rozległym, przeważnie górzystym terenie od południowych wybrzeży Kalifornii aż po Teksas. „Bardzo trudno będzie je znaleźć, ale z pewnością chcielibyśmy je obejrzeć” – dodał.

Na wtorkowej konferencji prasowej członkowie zespołu dochodzeniowego oświadczyli, że nie są przekonani, iż fragment, który ugodził w lewe skrzydło wahadłowca na starcie 16 stycznia, był częścią lekkiej pianki izolacyjnej pokrywającej zbiornik paliwa. Uważają za możliwe, że w skrzydło trafił kawał lodu lub jakiś znacznie cięższy fragment osłony zbiornika, znajdującej się pod izolacją piankową.

Hallock powiedział też, że pęknięcie w lewym skrzydle wahadłowca, rozpatrywane jako możliwy powód katastrofy, musiałoby być dość spore, aby rozgrzane do bardzo wysokiej temperatury gazy otaczające Columbię w końcowej fazie lotu mogły przedostać się przez poszycie do wnętrza promu.

Autor

Łukasz Wiśniewski